Dawno
temu, w niebędącej jeszcze wówczas w kryzysie Grecji, pewien znany i ochoczo
cytowany współcześnie filozof postanowił zdefiniować politykę. Wypełniwszy
definicję ideą i patetycznym tonem, uczynił ją doniosłą, określając naszą lube
mianem sztuki, polegającej na rządzeniu państwem i podejmowaniu decyzji w imię
dobra ogółu. Po latach ktoś inny, równie mądry i dodatkowo świetnie zdający
sobie sprawę z faktu, iż w świecie, w którym żyjemy niczego nie dostaje się za
darmo, celnie spostrzegł, że polityka to również sama zdolność dojścia do
władzy. Zdolność, biorąc pod uwagę obecne realia, wymagająca nie lada
umiejętności, inteligencji i sprytu. Wyścig po władzę nie należy bowiem do
najłatwiejszych.
fot. filmweb.pl |
O
tym właśnie opowiadają „Idy marcowe” w reżyserii George Clooneya, powstałe na
kanwie sztuki „Farragut North” Beau Willimona, który dzięki uczestnictwu w 2003
roku w prawyborczej kampanii Howarda Deana, mógł przyjrzeć się światu polityki z
bliska. Film przedstawia kulisy rozgrywki, która wyłonić ma kandydata demokratów
do wyścigu o prezydenturę w Białym Domu. Gra jest więc warta świeczki i nie ma w niej
miejsca na nieprzemyślane ruchy, gdyż liczy się każdy głos. Podzieleni na dwa
rywalizujące ze sobą obozy demokraci skupieni wokół gubernatora Mike Morrisa (w
tej roli sam Clooney) oraz senatora Teda Pullmana (Michael Mantell) są tego jak
najbardziej świadomi. W związku z tym zrobią naprawdę wszystko, by wygrać. W dobie Internetu, gdzie prym
wiedzie informacja i chcąc ograć konkurencję należy zjednywać sobie zwłaszcza
manipulujących opinią publiczną oraz żądnych sensacji dziennikarzy, sukces
zapewnić mają specjaliści od wizerunku. W ekipie Morrisa grają stary i
doświadczony PR-owiec Paul Zara (Philip Seymour Hoffman) oraz młody, niezwykle
ambitny i przebojowy Stephen Mayers (Ryan Gosling). Za kreowanie wizerunku
Pullmana odpowiedzialny jest z kolei dobrze znany Zarze Tom Duffy (Paul
Giamatti). To oni są reżyserami transmitowanego przez media spektaklu, który
tylko pozornie jest dżentelmeńską rozgrywką w kilku aktach. Tak naprawdę nikt
nie gra bowiem fair. Clooney odziera politykę z fasady sztuczności i serwuje
nam zimy prysznic, pozbywający ją make-upu i czyniący tą niedoszłą piękność
zwyczajnie brzydką, ułomną, z całą gamą niedoskonałości. Walczący o nominację partii i czarujący publikę
erudyci, którzy z rozmachem rozprawiają o dobrobycie i pokoju w rzeczywistości
są dalekimi od ideału hipokrytami i cynikami, chodzącymi na wątpliwe moralnie
kompromisy i mającymi wiele na sumieniu. Ich nieskazitelność jest tylko pozorna.
Są ludźmi ulepionymi z tej samej gliny co reszta. Intrygi i namiętności nie są
im obce. W toku kampanii w najlepsze trwają zatem publiczne pranie brudów,
szafowanie stanowiskami w zamian za okazanie poparcia i zbieranie haków na rywala, które mają go zdyskredytować i pozbawić szans na
zwycięstwo.
Problem
poruszony w filmie nie jest być może naszkicowany zbyt nowatorsko, ale subtelne
kreski, którymi kreślona jest fabuła, nie budzą zastrzeżeń i zdecydowanie dają
do myślenia. Niegdysiejszy lekarz „Ostrego dyżuru” i nieco już przebrzmiały
amant Hollywood udowadnia „Idami marcowymi”, iż jest naprawdę niezłym reżyserem
i nadal potrafi stworzyć także całkiem ciekawą kreację aktorską. Clooney ma
ponadto nosa do dobierania sobie współpracowników, gdyż cała obsada należycie
wywiązuje się z powierzonych jej obowiązków, tworząc wyraziste, zapadające w
pamięć postacie. Na uznanie zasługują zwłaszcza niezawodny Philip Seymour
Hoffman oraz Ryan Gosling, świetnie odgrywający rolę oddanego sprawie ideowca,
którego żoną jest kampania. Po raz kolejny udowadnia on, że ładna buzia nie
jest jego jedynym atutem. Clooney pokazując najgorsze możliwe oblicze
demokracji nie oszczędza nikogo. Po równo dostaje się zaślepionym żądzą władzy
politykom, odwalającym za nich czarną robotę spin doktorom oraz napędzającym
całą tę polityczną machinę dziennikarzom. Symboliczny jest także sam tytuł,
przywołujący na myśl starożytny Rzym za czasów Juliusza Cezara i okoliczności
jego śmierci w czasie święta poświęconego rzymskiemu bogowi wojny Marsowi.
Cezarem Clooney czyni samego siebie, Brutusem postać graną przez Goslinga,
natomiast sztyletem, który pozbawić go ma politycznej egzystencji – informację.
Ocenę środowiska pozostawia widzom, co jakiś czas wcielającym się w prawdziwym
życiu w rolę wyborców. Film przedstawia ich w bardzo ciekawym świetle. Nie jako
decydentów, od których zależy los przyszłej głowy państwa, lecz jako niezbyt
inteligentną, podatną na wpływy, niczego nie świadomą i mamioną obietnicami
masę, którą - gdy dostanie się od niej to, czego się chce - pozostawia się samą
sobie. Komuś to czegoś nie przypomina? „Idy Marcowe” są dramatem politycznym w
pełnym tego słowa znaczeniu, gdyż nie pozostawiają widzowi najmniejszych
złudzeń co do tego, jak bardzo zepsuty jest świat współczesnej polityki, w
którym zwyciężają tylko ci najbardziej zdeterminowani, przebiegli i wyrafinowani gracze. Uświadamiają one, iż zdecydowanie nie ma w nim miejsca
dla ludzi uczciwych, ponieważ ten, kto nie brudzi sobie rąk kłamstwem,
zwyczajnie zostaje w tyle. Przepis na wyborczy sukces nie jest zatem jak widać
bardzo skomplikowany. Jednym z jego najważniejszych składników jest dyskrecja.
Rzecz sprowadza się, bowiem w zasadzie tylko do tego, by umiejętnie ukrywać
wszelkie popełnione przewinienia. Wówczas zafascynowana publika łyknie ten
polityczny zakalec i ku uciesze pierwszoplanowych bohaterów widowiska zajadać
się nim będzie niczym najsmaczniejszym ciastem. Zakalec przyprawić może jednak o niestrawność, dlatego by jej uniknąć warto skonsumować najpierw film George
Clooneya. Smacznego!
0 komentarze:
Prześlij komentarz